Być w Afryce i nie widzieć lwa albo żyrafy to wstyd. Na Zanzibarze nie ma jednak zbyt wielu dzikich zwierząt i kto chce je zobaczyć na wolności powinien wybrać się na kontynent, do pobliskiej Tanzanii.
Jedyny na Zanzibarze rezerwat przyrody Jozani Forest położony jest ok. 35 km od stolicy wyspy i jest to jeden z ostatnich lasów deszczowych w Afryce Wschodniej. Żyje tu 40 gatunków ptaków, 50 gatunków motyli oraz kilka gatunków małp. Największą atrakcją rezerwatu są małpy Red Colobus, których nie spotka się nigdzie indziej na świecie. Zanzibar słynie też z upraw przypraw. Podczas wycieczki na plantacje można zobaczyć dojrzewające ziarna kawy, pieprzu, kardamonu czy spróbować chlebowca. To wszystko warto zobaczyć, ale na wyspie nie ma lwów, żyraf ani słoni dlatego nie organizuje się tu safari dla turystów. Wiele osób wykupuje więc wycieczki do Tanzanii.
Safari w Tanzanii
Najbardziej znane parki w Tanzanii to Serengeti, Kilimandżaro, Mikumi, Ngorongoro i Tarangire. Każdy z nich jest inny. My wybraliśmy Mikumi, czwarty pod względem wielkości. Ma on ponad 3,2 tys. km2 i został założony w 1964 r. Park graniczy od południa z Rezerwatem Dzikich Zwierząt Selous i oba obszary tworzą unikalny ekosystem, a zwierzęta migrują między nimi.
Z Zanzibaru najszybciej można tam dotrzeć samolotem. Lot trwa krótko ale trzeba być przygotowanym na wczesne wstawanie. Samolot z turystami startuje z lotniska w stolicy kraju po godzinie szóstej rano i aby tam dotrzeć musieliśmy wyjechać z hotelu o czwartej rano. Pasażerski ATR-42 ląduje w samym parku narodowym, gdzie na wszystkich czekają samochody z obsługą i nie trzeba tracić czasu na dojazd.
Już samo lądowanie dostarcza niesamowitych wrażeń gdyż pas startowy przypomina bardziej wojskowe lotniska polowe z czasów II wojny światowej niż europejskie porty lotnicze. Zamiast betonowego pasa startowego ujrzeliśmy bowiem z powietrza wąski, ciągnący się w wśród buszu niezbyt długi pas ubitej ziemi… Lądowanie tam pasażerskim ATR-42, które jeszcze całkiem niedawno można było zobaczyć we flocie LOT-u, jest naprawdę mocnym przeżyciem. Jeszcze bardziej emocjonujący jest start, zwłaszcza kiedy zaczyna padać przelotny deszcz…
Warto jednak wydać pieniądze na jednodniową wycieczkę. Nas, już na samym początku zaskoczył widok żyraf, które były dosłownie wszędzie. I zupełnie nie bały się turystów. Jeszcze większą niespodzianką były lwy. Kilka z nich rozłożyło się na drodze, którą jechaliśmy i wygrzewało w słońcu. Niektóre kładły się tuż pod oknami naszych samochodów i niemal pozowały do zdjęć. Były dosłownie na wyciągnięcie ręki, tak że można było je pogłaskać. Nikt jednak nie próbował… Pojawiły się też słonie, zebry, pawiany, antylopy, guźce. Podczas postoju pod wielkim baobabem widzieliśmy też hipopotamy, które brodziły w pobliskim, niewielkim jeziorku oraz krokodyla. Na koniec safari czekał na nas obiad serwowany na jednym z postojów w parku narodowego. Do hotelu wróciliśmy mocno zmęczeni ok. godziny 18.00
Wodne safari po Zatoce Menai
Wodne safari to emocjonująca kilkugodzinna wycieczka, tradycyjnymi drewnianymi łodziami po Zatoce Menai i jedna z najpopularniejszych atrakcji turystycznych na Zanzibarze. Podczas rejsu łódki cumują na kilkadziesiąt minut i każdy kto chce może wskoczyć do wody aby popływać i podziwiać podwodne życie. Lepiej jednak uważać, ponieważ zdarzają się silne prądy, które mogą nas znieść daleko od łodzi. Inną atrakcją są delfiny, które często towarzyszą turystom. Nam udało się zobaczyć kilka z nich, Zatoka Menai to bowiem rezerwat dla kilkuset gatunków ryb.
Po snurkowaniu wszystkie łodzie przybyły na chwilę na małą bezludną wysepkę z piasku, gdzie przy w wodzie brzegu było mnóstw rozgwiazd. Podobno zgodnie z miejscowym prawem można je wyjąć z wody na trzydzieści minut, ale lepiej tego nie robić.
Na koniec wszyscy popłynęliśmy na wyspę Kwale gdzie rośnie najstarszy baobab na Zanzibarze. Podobno ma 600 lat i jest najstarszy w Afryce, ale trudno to zweryfikować. Tam też czekał na nas obiad z pysznymi, miejscowymi owocami. Na wyspie warto też kupić pamiątki z Zanzibaru, gdyż ceny są niższe niż w innych miejscach.
W czasie pobytu na wyspie mieliśmy okazję zobaczyć, jak w praktyce wygląda przypływ. Kiedy do niej przybyliśmy nasze łodzie zacumowały kilkadziesiąt metrów od brzegu, a my musieliśmy iść prawie po pas wodzie. Gdy wracaliśmy poziom wody podniósł się na tyle, że łodzie mogły już podpłynąć do samego brzegu.
Tekst i zdjęcia: Mirosław Mikulski