Stolica Meksyku, położona na wyżynie otoczonej górami, zbudowana przez Hiszpan na ruinach azteckiej metropolii, na zasypanych jeziorach, wystylizowana w XIX wieku na latynoski Paryż to wielobarwna, tętniąca życiem, luzacka metroplia. Tu nikt nie mówi: Mexico City, tylko D.F. (oznacza to Dystrykt Federalny - Distrito Federal) lub nawet z rodzajnikiem el D.F. („El De Efe”). Tak jest trendy, inaczej to obciach, krótko mówiąc.
Mówi się, że to jedna w najludniejszych aglomeracji świata. Nasz gospodarz, Juanito, twierdzi, ze w dzień liczy sobie 16 mln, a nocą 8 mln obywateli. Dlaczego? Połowa mieszka i nocuje poza granicami administracyjnymi stolicy, w gęsto zaludnionych przedmieściach. Przyznam, że trochę obawiałam się ścisku i chaosu, jakiego można by się spodziewać po takim molochu, tym bardziej moje zaskoczenie spokojem i uporządkowaniem przestrzeni jest tylko pozytywne.
Mexico City ma swoje dzielnice o bardzo wyraźnym charakterze i to niezwykle ułatwia zwiedzanie i oswajanie się z miastem. Moim zdaniem, wszystko jest tak, jak właśnie powinno być dla turystów ( a pewnie i dla mieszkańców): Centro Historico jest naprawdę klimatyczne i zabytkowe, nowoczesna część wokół Paseo de Reforma reprezentacyjna i prestiżowa, rozrywkowa Rosa Zona kosmopolityczna, artystyczny Coyoacan kolorowy i inspirujący, wiejski San Angel sielankowy, pływające ogrody Xochimilco to kiczowata latynoska Wenecja, a wydobyty spod ziemi dawny Templo Mayor (ruiny Tenochtitlanu) wraz z kompleksem archeologicznym w sercu miasta przypomina o imperium Azteków sprzed hiszpańskiej konkwisty. Tu odprawiającym czary szamanom nie przeszkadza sąsiedztwo majestatycznej Katedry Metropolitarnej. Dużo parków i tereny zielone uzupełniają pomysły na spacery i możliwości relaksu.
Poruszanie się po rozległej stolicy nie sprawia kłopotu, bardzo sprawnie kursuje metro i tzw. metrobusy, czyli autobusy poruszające się po wydzielonych pasach z nowoczesnymi przystankami. Uzupełniają je zwykłe miejskie busy, zwane camion, z których korzystanie wymaga trochę więcej zachodu, by ustalić trasy i czas odjazdu, ale wierzcie mi, mieszkańcy bardzo chętnie służą pomocą i pomagają w odnalezieniu właściwego busa, nawet tym nie znającym hiszpańskiego. Są też, oczywiście, dla wygodnych, busy turystyczne z przewodnikiem i systemem „Hop-on, hop-off”. Taksówki, popularne wśród turystów, dla mnie to zbytnia „łatwizna”.
Nie rozpisując się na temat atrakcji, które znajdziecie w każdym przewodniku, zwrócę uwagę na kilka moich ulubionych punktów miasta. W pobliżu głównego placu, czyli Zocalo, na popularnej ulicy Calle Madero wstąpcie do restauracji w Casa de los Azulejos, czyli dom z kafelkami. Fasada pokryta jest mozaiką, a wnętrze kryje piękny kolonialny wystrój na dwóch poziomach, z wychodzącą na sąsiednią ulicę kawiarnią. Wieczorem koniecznie trzeba odwiedzić jedną z restauracji na Placu Garibaldi, gdzie codziennie grają odziani w szykowne stroje mariachi – tradycyjne niewielkie orkiestry z żywiołową meksykańską muzyką.
Nigdy nie znudził mi się spacer szeroką elegancką aleją Paseo de la Reforma, na styku z Avenida Insurgentes. Wyruszam spod barokowego budynku Bellas Artes i parku Alameda, mijając kolejno żółty zabawny postument konika Caballito, monumentalny Pomnik Rewolucji z windą aż po dach, aż po statuę Anioła Niepodległości – symbol miasta i dalej aż do Parku Chapultepec. Po drodze, przy budynku Senatu, ulokowało się stacjonarne namiotowe miasteczko strajkowe, założone przed kliku laty przez studentów broniących prawa do marihuany. Zanim jednak wyruszę, napawam się tym widokiem z góry z 42 piętra wieży Torre Latinoamericana, ale nie wjeżdżam windą na taras widokowy, zamiast tego wypijam wykwintnego drinka w podniebnym barze, który kosztuje tyle, co bilet na taras, a wjazd do restauracji jest bezpłatny. Wieża ocalała samotnie wśród ruin zwalonych budynków podczas trzęsienia ziemi w 1985 roku.
Są miejsca, które działają na wyobraźnię, jak Coyoacan, krótkotrwała siedziba rządu za czasów Cortesa, dziś w całości opanowana przez kult Fridy Kahlo. Muzeum w domu artystki, gdzie mieszkała z mężem muralistą Diego Riverą, z powodu intensywnej szafirowej farby zwany Casa Azul ( Niebieski Dom) nie przestaje być opasany długą kolejką, mimo, że bilety można kupić jedynie na określoną godzinę przez internet. Obrazki, koszulki, torebki, klipsy, szale i maseczki, cała moc przedmiotów – pamiątek z podobizną Fridy dominuje na straganach i sklepach z suwenirami nie tylko w tej dzielnicy, ale całym mieście i w innych regionach Meksyku. Frieda jest ikoną miasta, z jej zrośniętymi brwiami i obłędną stylizacją. Ale już w pracowni Rivery i Fridy w San Angel meldują się tylko nieliczni turyści, niewielu też dociera do jego dzieł pokrywających kilka pięter krużganków w budynku Ministerstwa Edukacji Publicznej. Powierzchowna gadżetowa fascynacja, dość typowa dla naszych czasów.
Dobrze zaznajomić się z miejscem poprzez kuchnię. W licznych knajpkach i na straganach zjecie na pewno dania oparte na tortilli-placku z pszennej lub kukurydzianej mąki. Z tego placka, w zależności , jak się go poda, komponuje się liczne dania: quesadillas, empanadas, tostidas, enchiladas, gringas czy tlayudas. Podawane do nich mięso zawijamy w placki, z dodatkami takimi, jak cebula, ser czy warzywa, moczymy w sosach i wkładamy do ust, nie używając widelców, co wymaga pewnej wprawy. Ekstrawaganckie dla nas smażone robaki (świerszcze) czyli chapulines smakują jak chipsy, a mielone z solą pokrywają brzeg kieliszka podawanego z tequilą. Z tym typowym trunkiem konkurują mezcal i pulque , również wyrabiane z agawy. Słodkie churros tłuste jak pączki to nieodzowny słodki element latynoskiej kuchni, nie tylko tutaj. Gdy szukacie dobrego jedzenia lokalnego, moja rada jest taka, by wśród restauracji szukać takich, które serwują kuchnię z Oaxaca, uznawaną za najsmaczniejszą pośród kuchni różnych regionów Meksyku.
Tekst: Elżbieta Tomczyk-Miczka